Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/198

Ta strona została przepisana.

biwszy, a wtedy nieraz bardzo wesoło bywało: rozłożyliśmy ogień, warzyliśmy wieczerzę, pili śliweńskie czarne wino, któreśmy z sobą w skórzanym miechu mieli, panowie Ormianie śpiewali, a pan Goryczka z panem Rabiczką koło ognia śmiesznie tańcowali, klaszcząc w dłonie i pokrzykując: — Ej, ej! Dziś, dziś, dziś!
Jam bardzo żałował, żem kobzy Semenowej nie miał, alem pieśni, kozackie śpiewał, których mnie Semen nauczył. Kiedym tak raz zanucił jedną, ów furman czyli arabadżyk, cośmy go w Ruszczuku przyjęli, porwie się od ognia, jakby go wąż ugryzł, ale zaraz siada, głowę na rękach wesprze i słucha, słucha, a widać, że się bardzo o to gniewa, kiedy ktoś zagada i śpiewanie przerwie, jeno okazać tego nie śmie.
Ten człowiek dopiero w drodze do mnie przemówił; przed wyjazdem i na wyjeździe ani na mnie zważał, żem aż markotny był, iż mi, tak cale żadnej wdzięczności nie okazuje, chociaż mu do szczęśliwej ucieczki dopomogłem. Ale kilka mil za Ruszczukiem, kiedym koło jego wozu szedł a pan Harbarasz nas nie widział, rzecze on do mnie:
— Bóg ciebie nadniósł, detyno; zmiłowanie swoje okazał nade mną przez ciebie, śmierć mnie już pewna czekała, bo mieli mnie nazajutrz do Dziurdżewa dostawić, a basza tamtejszy mnie zna; byłyby mnie dziś już na szubienicy sępy jadły. Kilka razy ja uciec próbowałem; zdawało się, że wszystko mi służy, bo mi przyjaciele pomagali, a zawsze daremno. A teraz ot co, głupstwo: pilniczek za parę groszy, i udało się. Bóg tak dał!