Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/199

Ta strona została przepisana.

— A co wy zacz jesteście — pytam — i jak się nazywacie, boście nie Bułgarzyn przecie, jeno z naszych ruskich ludzi.
— Iz waszych i nie z waszych — odpowie — a tobie wiedzieć na co? Ja Pańko jestem; tak mnie ochrzczono; Pańko mnie wołaj.
— A jak wy, Pańku, nie uciekali zaraz daleko, jeno w Ruszczuku zostali? Nie strach wam było?
— Gdybym ja był dalej uciekał, już by mnie Turcy byli mieli w swym ręku. W tym rozum cały, strachu nie znać i na miejscu zostać, bo cię właśnie tu nie szukają. Topczowie za mną daleko dokoła w rozgony poszli; jeszcze mnie gonią. Ale kiedyby nie twój dukat, może bym ja i był przepadł. Oddam ci go, Bóg to da, dziesięćkrotnie, stokrotnie może!
— A łatwie wam uciec było?
— Tom ci już rzekł, że nad moje spodziewanie. Kiedy w nocy topczowie spali, jam odpiłował łańcuch i do monasteru świętej Trójcy pobiegł, bo wiedziałem, że tam jest czerniec jeden, który mnie dobrze znał, kiedy w Kijowie w Ławrze przebywał, ale on mnie przechować nie mógł, bo kaługery byliby mnie ze samego strachu Turkom wydali, tak się boją. Chciał mi dać ten znajomy kaługer mnisze ubranie, abym się przebrał, alem nie chciał, bo kaługery z brodami chodzą i z długimi włosy, a gdybym się nie był ostrzygł i ogolił, Turcy by mnie byli snadno poznali. Ale ty, skąd ty się taki wziął, hołubczyku, że tak śpiewać umiesz?
— Jeden Kozak mnie nauczył — rzekę.