z tego jakby mała forteca robiła, w której się i całej kupie opryszków bronić i odstrzeliwać można było; czaty rozstawiał, sam boczne skały obchodził, czy zasadzki nie odkryje, a tak zawsze urządzić nam nocleg umiał, że tył i boki mieliśmy skałami zakryte i bezpieczne, a kiedyby napad jaki na nas był, to tylko od jednej strony i z przodu.
Jednej nocy stał się nawet popłoch i kto wie, czyby nas byli owi hajducy nie opadli. Stał wtedy Pańko na czatach, bo jego kolej była; obaczył, jak spoza wysokiej skały wychylił się na chwilę zbójca, jak rozglądnął się i umknąwszy za skałę świsnął, jakby znak dawał towarzyszom. Pańko dał ognia z rusznicy, a na odgłos strzału porwiemy się wszyscy na równe nogi, i jak nas było kilkunastu, wypalimy wszyscy razem z rusznic, że aż skały na milę jakby jednym grzmotem zahuczały — acz żaden z nas nie wiedział, po co strzelił i do kogo.
Rozgniewał się o to srodze pan Harbarasz, który sam jeden nie strzelił, przypadł do nas i bardzo złajał, bo, mówi, jaki to wiwat był, czy to księżyc wam zawadza, chcieliście go z nieba ustrzelić; a tak gdyby teraz ci hajducy na nas z gór spadli, hanczarami by nas jak barany po rzezali, bo żaden z was kuli w rusznicy nie ma. I kazawszy nam prędko rusznice nabić, mówi do Pańka:
— Myśmy tu tylko dwaj żołnierze: ty, żeś strzelał, ja, żem nie strzelał. Nie może być inaczej, jeno żeś kiedyś żołnierzem bywał?
— Może i bywał — odrzekł Pańko i na tym przestał.
Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/201
Ta strona została przepisana.