Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/211

Ta strona została przepisana.

ja ciebie już kocham, jak własnego syna ciebie kocham! Jak takiego młodzieńca nie kochać, co z drugiego końca świata bieży ojca ratować! Allach sam raduje się tobą! Widzisz, ja hadżi jestem — mówił dalej, wskazując na zielony turban, którym miał głowę owiniętą — i żadnemu giaurowi bym nie pomógł, a tobie ja pomogę!
I począł mi obie ręce ściskać, i po twarzy głaskać, i łzy sobie z oczu ucierać, żem już był gotów uwierzyć, że to poczciwa dusza, choć tureckiej wiary, i że Pańko niesprawiedliwie za zdrajcę go miał.
— Ja nic od ciebie nie chcę — mówi dalej Jowan — ja bym tobie jeszcze dał, kiedybym miał! Ale trzeba starszemu nad tymi galerami dać bakczysz, a taki aga, to wielki pan, on czego bądź nie weźmie, na srebro on nawet nie popatrzy!
Wydobyłem z mieszka jeden cekin i chcę mu go dać, a on na to:
— To mało, trzeba dwa — i łakomym okiem na mieszek spojrzał.
Musiałem dać mu i drugi, a on zaraz z wielką skwapliwością pobiegł ku miejscu, gdzie były małe łodzie, które oni kaikami zowią, coś z wioślarzem pogadał po turecku i na mnie kiwa, abym szedł. Podjechała łódź do brzegu, wsiedliśmy do niej i popłynęli ku galerom. Zaraz przy pierwszej Jowan zaczął wołać, a na to wołanie jego wyszedł na pomost jakiś setny Turek z srogim wejrzeniem, czarny jak murzyn, z nożami i pistoletami za pasem i przy szerokiej, krzywej szabli.
Gadali z sobą, czegom ja nie rozumiał, a tymczasem patrzyłem na galerę i na tych nieszczęsnych nie-,