wolników co przy wiosłach byli. Każdy z nich po biodra był goły i każdy łańcuchem do okrętu przykuty, a siedzieli biedaczkowie milczący i każdy z spuszczoną głową przed siebie patrzył, owo jak bydlę umęczone, kiedy mu odetchnąć po pracy pozwolą i bat nad nim nie świszczy. Jedni z nich mieli głowy cale ogolone, a to byli złoczyńcy, co ich za zbrodnie na galery do wiosła skazano na całe życie, inni tylko ostrzyżone, a to byli jeńcy chrześcijańscy. Ojca mojego między nimi nie było, alem ja widział jeden tylko bok galery, a po drogim boku było drugież tyle wioślarzy, których z tej strony widać nie było.
Pozwolił nam nareście ten starszy Turek wejść na galerę i podpłynęliśmy tak blisko, że się nasze czółno aż o ścianę okrętu oparło, a wtedy spuszczono nam drabinkę, aby się po niej dostać na sam pokład. Kiedy tak lezę po tej drabince i patrzę do góry przed siebie, obaczę na środku wysoki pomost, a na tym pomoście jakiś człowiek z dużą brodą, w nędznej, podartej odzieży, siekierą ciesielską coś przyciosuje i naprawia. Kiedym już był na ostatnim szczeblu drabiny, człowiek ten, któregom dotąd, tylko z, boku mógł widzieć, obrócił się naraz całą twarzą do mnie. Jenom krzyknął i omal z drabiny do morza nie spadłem!
Mocny Boże, to był mój ojciec!
Skoczyłem z drabinki na pokład okrętu, a chociaż czułem, że Jowan, który za mną z tyłu szedł, pochwycił mnie za kabat i zatrzymać chciał, rzuciłem się jak strzała na pomost ku ojcu a chwytając go za kolana począłem wołać z płaczem:
— Ojcze! ojcze!
Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/212
Ta strona została przepisana.