Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/213

Ta strona została przepisana.

Ojciec mój jeno drgnął i siekiera mu z rąk wypadła, a potem stanął niemy i jakby skamieniały. Wpatrzył się we mnie dużymi oczyma, które od nagłego zdumienia były jakoby martwe i szklane, ustami ruszał, jakby coś powiedzieć chciał, a nie mógł; powietrze jeno łykał ii ciężko oddychał. Ja mu pocznę ręce całować i wołam:
— To ja, Hanusz, to ja, ojcze! Czy ty mnie poznał?
Ojcu łzy się puściły z oczu, a te łzy snać zbudziły go z tego osłupienia, bo ujął mnie oburącz za głowę i szepnął:
— Panno święta, cudowna! Panno święta, cudowna! Tyżeś to, Harousik! Tyżeś to, tutaj... tutaj!...
I naraz z wielkim strachem w oczach dodał:
— Dziecko nieszczęsne, to i ciebie wzięto!
— Nie wzięto mnie, ojcze — wołam — ja tu sam przyszedł! Ja wolny jestem; do ciebie przychodzę i po ciebie!
Ale ledwie tych słów domówić mogłem, kiedy mnie ów starszy Turek chwycił za barki i z wielką złością coś krzyknąwszy, na pokład mnie zrzucił. Jowan też zaraz za ramię minie wziął i za sobą pociągnął.
— Chodź, ustępuj, zaraz ustępuj — mówił do mnie — na drugiej galerze jest sam basza, zaraz on i tu będzie; tedy niech Allach broni, żeby nas tu zeszedł!
I nim coś rzec mogłem, już mnie na drabinkę popchnął, a ów srogi aga turecki prawie że z mieczem w ręku nastawaj, abyśmy uciekali z okrętu, pókiśmy