Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/226

Ta strona została przepisana.

Wyglądniemy ostrożnie z lasu; ojciec rozpatrzył się i mówi:
— Nie widać jeszcze ludzi; trzeba nam biec polami ku górom. Niedaleczko my uszli tym lasem, przystań tuż za nami; kołem się zawróciliśmy, ledwie co nie na to samo miejsce, skądeśmy wyszli.
Bardzo mnie to przeraziło, ale ojciec, który znał dobrze całą okolicę nadbrzeżną, bo na nią ciągle z tej galery patrzył, a tak każde sioło i każdą skałę znał, nie tracił ducha, ale jeszcze i mnie go dodawał, a jak przedtem zdał się był cale na mnie, kiedy go w łódce przystawiono, tak teraz jam się zdać musiał na niego, bom sam jak ślepiec był w tych stronach.
Ruszył ojciec ku górom, którymi ja do Mezembrii szedłem, ale niedługośmy szli, bo naraz widzimy, że w dali gromadki ludzi pieszych i jezdnych stoją, jakby w czaty rozstawione. Wróciliśmy się zaraz w przeciwną stronę, ku morzu, bieżąc, co sił starczyło, aby się jak najdalej odsądzić, nim nas spostrzegą. Biegliśmy tak całym pędem z pół godziny i dobiegli do samego morza, pod jedno sioło, które się Ajanowa Skola zwało. Już nam dech uszedł i nogi pod nami łamać się zaczęły w kolanach, że ani biec, ani stać, ani mówić, jeno powietrze łykać, jak ryba na suchym brzegu. Wtem zasłyszymy krzyki za sobą z początku dalekie, potem coraz to bliższe, aż w końcu już słyszę wyraźnie, że ciągle: Dur! dur! to jest: Stój! stój! wołają.
Ojciec na to wołanie ostatku siły dobył i ku morzu skoczył, a ja za nim, ale w duszy miałem i siebie i ojca za straconych. U brzegu, ale już w wodzie, były