Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/230

Ta strona została przepisana.

śmiech zbiera z tego wołania, ale wonczas cale mi do śmiechu nie było.
Tymczasem okręt, na który nas z wody wywleczono, płynął szybko dalej, a ów starszy na pokładzie mówi coś do nas, czego my nie rozumiemy tak, że ja nic odpowiedzieć nie mogę, jeno znowu mówię: „Katakallo!“ a ojciec za mną tak samo: „Katakallo!“ Tedy ludzie na okręcie śmiać się z nas poczną, a jeden z nich za każdym razem, co tylko ja powiem: „Katakallo!“ pokazuje palcem na owego Greka, którego ja za starszego na statku uważałem. Wziąłem to za znak, że do niego mówić mam, i proszę go na pół po polsku, na pół po rusku, a słowa bułgarskie też przymieszając, aby miłosierdzie nad nami miał. Zrozumiał mnie ów Grek i mówi do mnie także z bułgarska po polsku:
— Jam jest Katakallo, którego wołacie. Wyście pewno z Polski?
Powiadam, że z Polski i ze Lwowa. On odpowiada, że bywał we Lwowie i że tam handle z kupcami ma, a ja na to wołam:
— Z panem Jaroszem Spytkiem! — i zaraz dodaję, żem sługa pana Jaroszowy, żem z p. Harbaraszem karawaną tu przybył, ojca szukać i z niewoli wykupić, i że ten tu człowiek, to właśnie mój ojciec jest.
Znał ten Grek, a był to bardzo znaczny kupiec z wyspy Chios, także i pana Harbarasza i począł mnie teraz wypytywać o swoich znajomych Greków, co byli z jego ojczyzny, a we Lwowie handlem się trudnili, o pana Korniakta, o pana Langisza, o pana