przyczyniliśmy, a i pieniądze nam już wychodziły, że na chlebie i wodzie poprzestać było trzeba, a do końca ciągle daleko, daleko. Tak przyszliśmy do miasta Bazarczyku ledwie trochę nędznych miedzianych groszy mając, że i na suchy chleb dalej by brakło. W utrapieniu tedy byliśmy wielkim, chociaż sobie nawzajem dodawaliśmy serca, ufając, że kiedy Bóg wywiódł nas z gorszej przygody, to i z głodu nam po drodze zginąć nie da.
Z żalem niemałym przyszło mi się rozstać z pistoletem, który mi Woroba był dał, a i to zamiast pieniędzy małom się biedy nie napytał, bo w tureckich krajach rajasom czyli poddanym chrześcijańskim pod gardłem broni mieć nie wolno, a nas, jako rzekłem, za raj asów uważano. Na szczęście Turek uczciwy się znalazł, co bacząc na naszą biedę, z miłosierdzia pistolet kupił, ale choć to była broń przednia i bardzo dobrego majstra lwowskiego, przecie ledwie kilka złotych za nią wziąłem. Już nawet nie chcieliśmy nocować w tym Bazarczyku, ale ruszyliśmy w dalszą drogę, obiecując sobie odpocząć i pożywić się w najbliższej wsi, Kozłudży, bo tam, mniemaliśmy, i taniej, i bezpieczniej nam będzie.
Wychodząc tak z miasta, mijamy duży i bardzo przystojny karawamseraj, tj. turecki zajazd wraz z gospodą, gdzie snać tylko bardzo znaczni i bogaci kupcy stawali. Kiedy tak koło tego karawanseraju przechodzimy, słyszę ja naraz głos fletni, a taki mi znany, żem stanął w niepewności, czy też mi się tylko nie przysłyszało. Podbiegam bliżej do okna, z którego mnie to granie doleciało, ale właśnie w tej chwili
Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/235
Ta strona została przepisana.