ja proces w Ratuszu! Włóczyły mnie szelmy przez cztery komisje, trzydzieści relacyj, pięć pozwów, dziewięć apelacyj, cztery kompromisy — a sześć lat to trwało, i to o jednego mizernego konia!
Ojciec słuchał z wystraszonymi oczyma, bo zamiast go pocieszyć, pan Bonarek jeszcze bardziej go tym przykładem pognębił.
— A cóż ja pocznę, człek ubogi, jakże ja sobie poradzę? — mówi.
— Jak sobie poradzicie? Zaraz wam to powiem, Marku! Macie słuszność? Macie. Wasza prawda? Wasza. Macie dekret? Macie. Weźcie dekret w zanadrze, a do ręki kij! Idźcie do tego szarpacza, co wam własność waszą wydarł, i tak z nim pogadajcie: Twoje to było? Nie. Odziedziczył ty to? Nie. Kupiłeś ty to? Nie. Darował ja ci to? Nie. Masz ty na to dekret? Nie.
Ojciec aż wyłuszczył oczy na pana Bonarka, z taką uwagą słuchał, jako iż mu się to okrutnie podobało i do zrozumienia mu trafiało, jak strzała w tarczę.
— A potem wiecie, co? Bierzecie w jedną rękę dekret, a w drugą kij, i tak mówicie: Szanuj dekret, a jak nie, poszanujesz kij. Kędyś tu wlazł? Kominem? Wyłaź kominem! Oknem? Wyskoczże oknem! Drzwiami? Wynoś się drzwiami! Fora ze dwora!
— Daj wam Bóg zdrowie — zawołał ojciec i oczy mu się zaświeciły i pięści pozaciskał. — Daj wam Bóg zdrowie za dobrą radę. Otworzyliście mi oczy! Ja tak zrobię, ja tak zrobię! Hanusz, jutro idziemy do Podborza!
Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/286
Ta strona została przepisana.