Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/298

Ta strona została przepisana.

wróg; był podsadek od spryńskiej żupy, mytnik spod Sambora, Niemiec nadstawnik nad tymi ludźmi, co w lasach popioły palili, był jakiś oberwany szlachetka czynszowy, jeden z takich, co to o nich się mawia: „szlachcic z Pomyjewa, pana Wiechcia syn“ i jeszcze innych drabusów kilka — a to wszystko piło i hulało przy cygańskiej muzyce.
Nikt nas tam w domu nie słyszał nadjeżdżających; choćby ta gromada, co z nami szła, krzyczała sobie była jeszcze głośniej, nie byłoby ich zasłyszano, taki hałas pijacki owa kompania czyniła, hukając przy muzyce, że aż okna brzęczały. Ledwie wóz był przed bramą, wyskoczył mój ojciec i lejce jakiemuś chłopu rzucił, aby konie potrzymał, a sam leci przez podwórze do swojej chaty. Matka za nim, że go prawie za poły trzyma, bo się bała, aby w pierwszym gniewie nieszczęścia jakiego nie nabroił, ja za matką, a za nami Kozacy.
Wpadł ojciec pierwszy do izby, a miał taką naturę, że kiedy srogi gniew go wziął, to bladł jak chusta na twarzy; jakoż kiedy wpadł do izby drzwi prawie wywaliwszy, można go się było łacno przestraszyć, bo wyglądał w tej bladości swojej raczej na upiora aniżeli na człowieka z tego świata.
Kiedy go ujrzał Kajdasz, stanął jakby się w martwy kamień obrócił, oczy tylko na wierzch wyłupił i rękę jedną do góry podniósł, jakby się przeżegnać chciał. Ojciec ciągle jako trup blady, z sinymi ustami, skoczy do Kajdasza, porwie go za gardło i trząść nim pocznie i woła:
— Zbóju! Fora ze dwora!