Sołtys. Zaraz wam się upamięta, a cóż on to nie ma rozumu, żeby tak pić i pić… nie zważając ani na Pana Boga, ani na siebie, ani na dzieci.
Salomea. Toć wiecie, że on tak dawniej nie pijał… dopiero dwa lata jak zaczął.
Sołtys. Ja wiem, że to był człek porządny i pracowity, boć inaczej toby mu stary Grzywa córki i dobytku nie oddał, ale jak się począł wdawać z Kłyszkiem z Malinówki, jak zaczął z nim jeździć po jarmarkach, tak całe gospodarstwo do krzty styrał. Ja żebym był wami, tobym go wypędził z domu, boć to wasza ojcowizna, pozwalać pijakowi niszczyć majątek na gorzałkę, a samej z dziećmi cierpieć biedę.
Salomea. Co też prawicie, jakżebym ja mogła ojca moich dzieci z domu wyganiać.
Sołtys. A jakże on może was i wasze dzieci głodem i nędzą zabijać?… Cóż się stało z waszem gospodarstwem? mieliście dwa konie, trzy krowy, sprzęty jak przynależy, wozy, pługi, brony, gdzież dziś tego szukać. Grzech śmiertelny, taki szmat prześlicznego pola niezorany, nie zasiany; długów po uszy, podatki zaległe, czynsz od roku nie zapłacony; a przytem i pogarda u ludzi, bo wiecie matko, że u nas nikt wódki nie pije, tylko jeden wasz, że nikt nie zalega ani w czynszu, ani w podatkach, tylko jeden wasz… i doczekacie się tego, że prawo zabierze grunt i domostwo, a wy pójdziecie z torbami po prośbie.
Salomea (płacząc). Ach! ach! ach! ach!
Sołtys. Ej, dajcież pokój Walkowa, nie płaczcie, bo mnie się serce od żalu ściska. Oto macie chleb i ser, com je wziął z sobą pośniadać w polu, dajcież to dzieciom, niech się pożywią chudziny.
Salomea (odbierając). Ach mój Sołtysie… na co ja też zeszła… żebym jak ta żebraczka rękę po kawałek chleba wyciągała (obdziela dzieci).
Sołtys. No, no, biedna matko, uspokój się, Pan Bóg miłosierny… pocieszy was, a ja to, co wam daję, to przecież nie jałmużna, znam cię poczciwa kobieto od małości, odemnie nie wstydź się przyjąć po przyjaźni, przyszlę wam jeszcze co mleka i ziemniaków, tylko wrócę do domu, a wam, jeśli się to widzi przykro, to mi odrobicie.
Salomea (całuje go w rękę). Bóg wam zapłać Macieju, żeście tacy uczciwi.
Sołtys (wydzierając jej rękę). Ej bójcie się Pana Boga, poco tam znów całować, a czy ja to kanonik, albo biskup, albo choćby i ksiądz proboszcz… Widzicie ja tu przyszedłem w smutnym interesie do was, ale już teraz nie śmiem wam nawet rzec tego.
Salomea. Powiedźcie, co takiego… mam ja dosyć zgryzoty to i to przeniosę.
Strona:PL Władysław Ludwik Anczyc - Gorzałka.djvu/07
Ta strona została uwierzytelniona.