Sołtys. Ale bo może my temu jakoś zaradzimy, boć co prawda ja Sołtys, ale znów naprzeciw całej gromady nic nie znaczę… przecież będę się starał.
Salomea. Mówcież… mówcież prędzej, bo mnie jeszcze bardziej trwożycie, kiedy niewiem, co się stało, może, uchowaj Boże mojemu co się stało?
Sołtys. Coby się tam stało pijakowi, chyba, żeby mu gorzałki zabrakło… Oto widzicie gromada uradziła, że dłużej takiej pijanicy między sobą nie scierpi, więc zlecili mi, żebym się starał u dworu i u rządu, żeby waszego wyrzucić i wygnać ze wsi. Podatki i czynsz gromada zapłaci z kasy gromadzkiej, a grunt odda się innemu rzetelnemu gospodarzowi.
Salomea. Tego jeszcze nieszczęścia trzeba tylko na mnie.
Sołtys. Co prawda to wam powiem, żem tu szedł zły, chciałem wam bez ogródki zapowiedzieć, że was wyścigamy, ale jak zobaczyłem te głodne dzieciny… i was taką nieszczęśliwą, wspomniałem twego ojca Saluś… starego Grzywę… ścisnęło mi się serce i… zmiękłem… a teraz tobym was rad z całej duszy ratować.
Salomea. Niechaj wam Bóg zapłaci za wasze dobre serce, ale ja żadnej nie widzę rady, modlę się, proszę o zmiłowanie Pana Boga i to moja jedyna ucieczka i otucha.
Sołtys. Pięknie robicie, ale Pan Bóg wyrzekł: pracuj człowiecze, a ja ci dopomogę, więc trzeba i ludzkich sposobów szukać, boć Pan Bóg dla nas niegodnych cudu nie uczyni… a gdzież Walek?
Salomea. Spi jak zabity pod stodołą…
Stanisław. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Sołtys, Salomea, Hanusia. Na wieki wieków. Amen.
Stanisław. Powiedzieli mi ludzie, że tu mieszka Walenty Kandora, kmieć, co ma za żonę Salusię, córkę Piotra Grzywy.
Salomea. Tutaj… jaki macie interes, możecie mówić, bo ja jestem jego żona.
Stanisław. Jakto, wy jesteście Salusia?
Salomea. Tak, mówcie, co żądacie od mego.