Stanisław. Pan był dla mnie jak ojciec, a ja dla niego jak syn, kto wie, czyby nie pożył jeszcze z jakie dwadzieścia lat, ale się zmartwił synem jedynakiem, co będąc długo na naukach w Berlinie, począł tracić pieniądz, długów narobił… ale co tam o tem mówić… próżno sobie człowiek krew psuje. Zabrałem manatki, pieniądze i wróciłem między was, żeby tu żyć i umierać.
Sołtys. I dobrześ zrobił bracie, Bóg cię tu zsyła na sam czas. Oto twoja nieszczęsna siostra, niema czem dzieci wyżywić, nędza taka, ani wypowiedzieć nie można.
Stanisław. Jakto, czyżby Walenty umarł?
Sołtys. Gorzej jeszcze jak umarł, bo się rozpił, sterał gospodarstwo, poprzedawał konie, krowy i wszystko puścił ze swoim kompanem Wojtkiem Pałą. Grunt stoi pustkami, nie ma kto wedle niego robić, przed chwilą, jakiem tu wszedł, aż mi się serce ścisnęło, ujrzawszy te głodne dzieciny.
Salomea. Właśnie my tu radzili między sobą, jakby odciągnąć Walka od gorzałki i hulanki.
Sołtys. Żeby wymyślić jaki sposób, boć nakładliśmy mu nie raz w uszy, ale to tyle znaczy, co rzucać groch o ścianę. Już nawet gromada uradziła, żeby go wygnać z gruntu, bo takiego pijaka i hulacza już dłużej między sobą ścierpieć nie możemy.
Stanisław. A gdzież Walek ?
Salomea. Śpi pod stodołą.
Sołtys. Trzeba go zbudzić i powiedzieć, że przyjechał szwagier, to się może opamięta.
Stanisław. Dajcie mu spokój, niech śpi, tymczasem może coś uradzimy. Czy on tak ciągle pije?
Salomea. Przez ośm lat był pilny i pracowity, dopiero przed dwoma laty, jak pańszczyznę skasowali i poszliśmy na czynsz, wszyscy gospodarze z całej wsi jęli się roboty i prędko poprzychodzili do pieniędzy, mojemu coś się przywidziało, że nie powinien nic robić, bo do pracy nie ma przymusu. Zbałamucił go Pała i tak trzymają kompanię ze sobą. Stracił już wszystko. Wczoraj zaniósł do karczmy ostatnie cztery złote, com zarobiła we dworze, przepił z ogranicznemi i jeszcze dwadzieścia złotych się zadłużył. Już dobrze było po północy, kiedy wrócił do domu i począł ogromnie do drzwi wybijać. Pójdź precz! zawołałam. Puść mię matuś, krzyczał z całych sił, a ja mu na to rzekłam: Tyś nie mój mąż pijaku, ruszaj sobie, to nie twój dom. — Ha, możem się omylił — rzecze — może to nie mój dom, a tyś nie moja żona. Odszedł i po chwili uciszyło się; dziś rano wstaję, patrzę, śpi pod stodołą. Widno jeszcze się nie wytrzeźwił.
Strona:PL Władysław Ludwik Anczyc - Gorzałka.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.