Stanisław. Wiecie co, przyszła mi dobra myśl, może się też i uda. Pójdź Saluś zabierz dzieci, pójdźcie i wy Macieju, opowiem wam, jak trzeba zrobić, tylko trzeba, żeby żadne ani słówka przed nikim nie powiedziało (odchodzą).
Po chwili wchodzi Kandora.
Kandora (poziewa). Ha, com się wyspał, tom się wyspał uczciwie, ale też to ściuras i z tego Wojtka, kiej on mnie zdołał przepić… ja jeden on dwa, ja drugi on trzeci, dość że wypił ośm półkwaterków, a mię już szósty na ziemię zwalił. Poczciwy karczmarz zlał mi łeb wodą, bo takbym nie trafił do domu. Tylko ta Salka niegodziwa, nie chciała mnie puścić do domu i musiałem spać pod stodołą, aż mię kościska bolą. Ale poczekaj babo, dam ja ci dobrą naukę, nauczę cię, co to nie uszanować swojego. Gdzie ona siedzi, Salka! Salka! hej Salka!
Ani baby! ani dzieci, gdzie oni popochodzili. — Hanka! Pietrek! Magda! gdzie was wszyscy kaci trzymają? Salka! słyszysz Salka (porywa kawał drzewa i wali w stół z niecierpliwością) — Salka! czy słyszysz, a pójdźże, bo ci kości połamię.
Salomea (wchodzi). Co to znowu za hałasy? Czego tu chcesz człowieku?
Kandora. Ja ci tu powiem, co ja chcę! dlaczegoś mię w nocy nie puściła do izby?
Salomea (śmiejąc się). Ha! ha! ha! a to dobre… a cóż ty masz do naszego mieszkania?