Kandora (zdziwiony). Jakto co ja mam, przecież… toć mój dom, no to jakże.
Salomea. Mój człeku, alboś ty pijany, albo waryat… idź sobie z Panem Bogiem a nie bałamuć dłużej, bo zawołam na mojego, a będzie bieda.
Kandora. Na kogo zawołasz… na kogo?
Salomea. A no na Walka Kandorę, mojego męża, przecież go musisz znać, skoroś wszedł bez pytania do izby.
Kandora. Salka, czyś ty pijana, czy ja głupi, a cóż ty pleciesz?
Salomea. Żem nie pijana, to mi wszyscy ludzie mogą zaświadczyć, a że ty głupi, to ci nikt nie przeczy.
Kandora (w największej złości). Słuchaj no ty babo jakaś, ja cię wnet nauczę, jak masz gadać (biegnie do niej z podniesionem drewnem w ręku).
Salomea (uciekając). Gwałtu! Walenty! Walenty! ratuj mnie od tego rozbójnika.
Stanisław (wchodzi ubrany jak Kandora tylko porządniej). Co tu za brewerye.
Salomea. Oto mój Walusiu, ten pijak przyszedł tu i poczyna awantury.
Stanisław (wyrywając drewno Kandorze). Słuchajno ty nicponiu jakiś, jak ty śmiesz nachodzić dom gospodarski, ja tu pan, ja gospodarz! rozumiesz, jak sobie stąd natychmiast nie pójdziesz, to cię każę związać i odstawię do sołtysa.
Kandora. A cóżeś ty za jeden, żebyś mnie miał chwytać i wiązać?!
Stanisław. Ja jestem Walenty Kandora, kmieć z dziada i pradziada na tym domu i roli — no wiesz teraz?
Kandora. A cóż ja jestem?
Stanisław. A kat cię tam wie pijaku, coś ty za jeden.
Kandora. Jakto co za jeden? ja jestem Walenty Kandora, ale nie ty łgarzu! boć mię tu wszyscy znają — nie prawda Saluś — no gadajże!
Salomea. Czyś ty człowieku zmysły stracił, czyś się upił, dajże nam raz pokój i idź gdzie masz iść, bo my tu nie mamy czasu z tobą się uganiać.