Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 080.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

musi być, jak się konieczności podoba... Kież to jarmak? — spytała.
— Jutro!
— Prawda, wtorek... Tobyś ty jutro szedł?
— Juści, że tak. Bedą czekać na mnie u kościoła.
— Ha! Niech sie dzieje wóla Boska... Zosiu! wstawajże, bo już rano. Nie widzisz, kieli to dzień!
Zbudziła dziewczę, otarła łzy, przyschłe na licu, westchnęła ciężko i poszła rozpalić ogień na nalepie, bo wygasł doznaku.
Zosia zeskoczyła z ławy, na której w kącie miała pościelone grochowe badyle i umyła się wodą z konewki.
— To już teli dzień! ratunecku!
— Dziwuj sie! dziwuj! — rzekła matka.
Niezadługo ustroiła śniadanie i zasiedli wszyscy troje, pożywając w milczeniu dar boski...
Po śniadaniu jęło się każde pracy.
Zośka kozy pognała...
— Ino je napaś! — wołała za nią matka. — Bo jutro nie bedziesz.
— Laczego?
— Kozy pódą na jarmak...
— Na przedaj? — zasmuciła się Zosia.
Józek patyki zwłóczył na ogień i przystrajał, co mógł, przez cały dzień. Margośka porządki robiła koło izby i popłakiwała cicho po kątach. Powoli wlókł się ten dzień smutny. Dużo robót skończyli, zanim noc nadeszła.