Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 081.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Na drugi dzień zrana jeszcze smutniej było w chałupie za wodą.
Józek się zbierał, choć nie dużo miał do zbierania: parę koszul, płócienki i pół kwarty masła.
Nie sporo mu było i dziwna bojaźń przed nieznanem ściskała mu serce.
— Moc Boska! — powtarzał często, starając się zapanować nad sobą i nie pokazać wzruszenia zapłakanej matce.
Robiła ona, co mogła, przystroiła mu na drogę wszystko i kozy napasła świtaniem, ale ciężar wielki przysiadł jej serce i nie ustępował.
— Widzi mi się i widzi, że kogoś wynoszą... — mówiła smutno, pozierając na Józka.
— Bajecie! — odpowiadał z bojaźnią.
— Józuś! Józuś!
— Nie krzyczcie... dyć sie przecie wrócę.
Zosia też pomagała matce płakać, choć nie wiedziała, czemu... Jej się zdawało, że Józek pójdzie, jak na odpust i wróci niedługo. Dziwiło ją tylko, że się z takim smutkiem wybiera. Mówi, że po piniądze jedzie, a smuci się — myślała. Dziwiła się potem, że ją uściskał na ostatku i przeżegnał się w progu.
Matka wyganiała kozy z komórki, kiedy wpadł Wojtek.
— Na jarmak?
— Nie. Do Pesztu...
— Tak daleko?