Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 095.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pnika niż u gazdy. Wiedziała o tem od dawna i teraz myślała o tem, stojąc przy ławie.
— Kany iść? — myśli sobie i rozważa długo. — Do Chyby ni ma po co, do Malarza równie... Do Kozery by poszła, ale to bałamut... niech Bóg broni... Juści, że do Margośki bedzie najporęczniej... Jedna bieda drugą biedę zawdy rada widzi.
Sprawdziło się, bo Margośka przywitała ją radośnie na samym wstępie.
— Chyba cię Jagnieś Bóg przyprowadził do mnie, żeś przyszła...
— Czyście chorzy?
— Nie chora. Ino mi się cnie okropnie...
— Skróś czego?
— Skróś tego, że Józka nima...
— Ehę! Bo on to do światu poszedł... moiściewy!
— Juści poszedł w tamten jarmak i nie pisze, nie wiem, co takiego...
— E pewnie nima co pisać.
— Czy ja wiem? Moja kochana... siądźże! Rozodziej sie. O, jak dobrze, żeś przyszła. Pobędziesz u nas, choć ze dwa dni...
— Dyć, moiściewy, ni mam ka być.
— Wygnali cie Satrowie?
— Ja nie wiem, jak wam pedzieć... Oni mie ta obces nie wyganiali, nie, ale i onym ciasno...
— U nas sie zmieścisz, choć izdebka nie duża. Siadaj!