Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 096.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Podała jej garnek z nalepy.
— Zajesz co...
— Nie szukajcie.
— Dyć, co Bóg nagodził... Weźże łyżkę! Ta nie omaszczone, nie, ale trudno! Kozy sie przedało w tamten jarmak.
— E za kielo?
— Za dziesięć. Prawie Józkowi na drogę.
— Moiściewy! Tak to, tak.
— Jedzże!
— Jem, nie raczcie... Zosia kany?
— E, dyć nie wiem, kany.. Cnie się jej wicie bez kóz, to nie usiedzi w chałupie, ino lata po całych dniach. Na traczu wysiaduje przy watrze, to Bóg wie, kany... Co sie jej nagadam, żeby posiedziała przy mnie... coby! Nie upytasz jej żadną miarą, takie uparte.
— Nie poradzicie, darmo! Dzieciska, jak dzieciska, nikany miejsca nie zagrzeją.
— Pokiela Bóg daje zdrowie...
— Tak to, tak.
— E jedzże!
— Już nie bedę.
— O, jakaś to!
— Nie raczcie, bo nie bedę.
Obłapiła nisko Margośkę za nogi i, ocierając trokiem brudnej paruchy usta, wodziła oczyma za krzątającą się koło nalepy. Chciała coś powiedzieć, nie śmiała, czy też nie wiedziała jak, z czego za-