Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 124.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

i ustanie. Dyć nieraz tak. Boże! co ja już wycierpiała... niechże i to bedzie na większą cześć i chwałę Twoją!
Wiatr przynosił głośne klątwy.
One milczały siedząc każda przy swojej robocie. Jagnieska przędła jeszcze pozostałe kłaki, Margośka ziemniaki skrobała na obiad. Co dzień jedno! Jedno i to samo.
— No i, widzicie, Wojtek poszedł — poczęła Jagnieska.
— Miał sie obrócić, nie obrócił... Kto wie, czy on ta powie Józusiowi?
— O, powie! Coby miał nie pedzieć?
— Ino, kto wie, czy zajdzie do Pesztu...
— Chyba nie on!
Zosia się nagle rozpłakała.
— Co ci to, Zosiu?
Przelękła się matka.
— Obiecał mi cosi pedzieć! — mówiła, zawodząc serdecznie.
— O bajano! bajano! Cóżby ci powiedział? Śpasował...
— Ehę! Juści! Bo wy go nie znacie...
— I o to sie ślimaczysz? — śmiała się już matka.
A Zosi takie łzy szczere płynęły z oczu, jak rzadko. Ale nie dużo ich było i wnet się ustanowiły.
— Dziwne te dzieci — myślała matka. — Już płacz... już śmiech, na zawołanie!