Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 125.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— A ten Peszt... daleko to? — spytała Zosia tak poważnie, że i Jagnieska roześmiała się przy kądzieli.
— O dziecko! dziecko... przeżegnajże sie też!
Odtąd Zosia nie pytała się o nic. Ale posmutniała bardzo.
— Co on mi też miał pedzieć? — rozważała sobie cichutko.
Minął dzień wartko i jeden i drugi. Przekleństwa starego Chyby poszły w niepamięć. I on już zapewne nie myślał o Wojtku. Wyrzekł się go przy ludziach, a co się w jego sercu działo, to nikt nie wie. Spochmurniał jeszcze bardziej i zaciął się w sobie.
Coraz mniej ludzi przychodziło na tracz, do młyna tylko przynosili ziarno z konieczności. Na traczu pustki były, tramów nie zwozili. Satrowie czasem rżnęli, ale coraz rzadziej... Mimo to Chyba coraz częściej na traczu przesiadywał. Majstrował coś przy kołach, to przykopę naprawiał — ale najczęściej łaził tylko bez żadnego celu. I nieraz się na Jaśka zapatrzył przy robocie i nieraz pół dnia przestał, lub na deskach przesiedział nad wodą...
Zima. Śniadanie jedli wczas, odbyli bydło wartko, a zresztą w izbie nie było co robić. Haźbieta wybiegała do rodziców, albo z kądzielą na chałupy. Nie bronił jej stary Chyba...
— Iść możesz... ino mi sie nie waż za wodę! ani krokiem! Bo jak cie tam dojrzę... rozumiesz?!