Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 132.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ślały, tem bardziej oddalały się od zamierzonego rozwikłania. Więc, poleciwszy Bogu siebie i chałupę, przestały o tem myśleć. Bo i nowe zatrudnienia zajęły im czas.
Margośka ziemniaki z dołu dobywała, nosząc do izby koszykami, z obawy, żeby nie przemarzły pod śniegiem. Zimie, tak mroźnej, nie było co dowierzać, jak ją uczyło doświadczenie dawne.
Len oprzędły już przedtem — i na żerdce wisiało dwadzieścia cieńszych a ośm grubszych łokci.
Jagnieska zebrała się jednego dnia, by zanieść przędziwo, gdzie należy. Poskładała już łokcie w paruchę, kiedy weszła z pola Margośka.
— Pódziesz ze lnem?
— Juści trza iść...
— Zaczekajże, porachuję, kielo nam to przydzie. Dwadzieścia łokci cienkich... po kielo?
— Po szóstce.
— To dwa reńskie. A ośm hrubszych po pięć centów — to bedzie... śtyrdzieści.
— Chyba więcy!
— Nie, dobrze. Dostaniemy każda po dwanaście szóstek.
— La Boga! Cały miesiąc...
— Taki to zarobek! Ha, co robić? Żyć trzeba, to nic nie pomoże.
— To ja pódę.
— No idźże. Ale sie też wracaj!
— O, cóżbych tam robiła...