Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 138.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Zosia więc gotowała wszystko na swój domysł, pozierając żałośliwie na łóżko.
Przynosiła potem ugotowane na misce i stawiała przy głowach łóżka na stołku.
— Jedzcie mamusiu...
— Nie bedę, nie... Dej mi spokój.
— I jakże? — zaszlochała Zosia. — Teraz nie, potem nie... kiedyż bedziecie? Umorzycie sie doznaku!
— Ja nie głodna...
— Ęhę! też to! Cóżeście to jedli?
— Tu mam pełno... pełniutko! — wskazywała chora na dołek.
Ustała Zosia, ustała nad łóżkiem, nareszcie widząc, że nie przymusi — brała miskę i odchodziła ku ławie. Nie soliła ziemniaków, ale połykała z niemi słone łzy...
Wolnemi chwilami stawała nad łóżkiem i pytała troskliwie:
— Co wam też to takiego mamusiu?
Margośce wtedy łzy stawały w oczach, odpowiadała z wysiłkiem:
— Nic, moje dziecko... to przejdzie.
— Powiedzcie, co mam radzić. Może iść po kogo...
— Po kogo? moje dziecko... ktoby ci tu przyszedł?
— Są przecie ludzie.