Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 140.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ciebie, opuszczą siły... nima ci komu iść po księdza, oj ni ma! — labiedziła często. — Ani ja zdrowia, ani ja pociechy za pół centa... Miły mocny Boże!
Na Zosię pozierała załzawionym okiem.
— To dziecko... Ostanie samo, bez opieki.. I tak pódzie pomiędzy obcych, jak ja od maluśka! na wieczną poniewierkę, na ból... Nie żal Ci Boże tego dziecka?
Leżała blada na pościeli, wyschła doznaku. Twarz poczerniała jak śniedź, a włosy się zlepiły w jedno pasmo. Widząc ją, można myśleć, że już dawno życie z niej uciekło — gdyby nie oczy... wielkie, szklane oczy.
Zatrzymała się w nich dusza, uchodząc z ciała. Nieskończoność widniała z nich, nieskończoność smutku i beznadziei...
— Boże! — wołała w chwilach większej słabości — Boże! Czemuś mię opuścił! Sierotamiś nas porobił na tej ziemi... Dałeś nam zakosztować męki Twojej... o Jezu! Dźwigaliśmy ten krzyż w pokorze, bez szemrania... Dejże nam cichą chwilę skonu, nie opuszczaj w godzinę śmierzci... o Jezu!
Były chwile, w których zdawało się Zosi, że mama kona.. Wybuchała wtedy takim przejmującym płaczem, że napowrót omdlałą przywoływała do życia.
Po jednej takiej nocy, gdy śmierć borykała się z życiem i już... już miała je zadławić — nastąpiło nieznaczne polepszenie.