Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 148.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Przechodziła potem wśród osiedli i chałup, mijając płoty, kładki i wązkie ulice... a nie wiedziała, gdzie, którędy idzie...
Dopiero, gdy wyszła na otwarte pole, oprzytomniała trochę. Tylko ból czuła suchy na czole, pod chustką, głębiej jeszcze... Wszystkie myśli były przy matce na pościeli.
— Ratować... ale jak?
Skręciła chodnikiem na lewo, ku traczowi, nie chcąc już obchodzić na ławę.
— Trza im jeść... ale zkąd? Ziemniaki suche... mleka nima... Żeby choć mąki szczypusię! Możeby sie jako pokrzepili... Mój Boże!
Przechodziła koło młyna, przy traczu. Męłło się właśnie. Kamienie hurkotały głośno; trzepotał kosz; paprzycą wązką zlatywała biała mąka do skrzyni...
Zosia, przechodząc, zajrzała do niej.
— Mąka!... — szepnęła ucieszona, ale zaraz dodała smutnie: — Cóż mi z tego?
Wnet jednak opadła ją natrętna myśl.
— Wezmę garstkę... nic nie ubędzie... zgotuję, choć na smak la mamusi...
Wróciła parę kroków i obejrzała się dokoła. Nigdzie żywej duszy! Coś ją wewnętrznie odpychało, gdy zbliżyła się do skrzyni. Ale nic — przechyliła się, wspinając na palcach, i siągnęła drobną ręką... Nim jednak palcami dostała mąki, usłyszała nagle wrzask: