Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 150.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
X.

Kozera jadł śniadanie pod oknem na ławie, kiedy usłyszał krzyk na polu.
— Kiż to dyabli! Cóż sie to dzieje?
Rzucił łyżką i wypadł przed sień. Dojrzał Chybę, umykającego po za węgły, i o kilkanaście kroków leżącą w śniegu postać. Nie wiele myślęcy, podszedł bliżej i nachylił się nad nią.
— Margoścyna Zośka... hm... zemglała, czy co?
Odchylił z niej łachy i cofnął się nagle.
— Krew!
U stóp jej śnieg poczerwieniał naokoło, tając powoli... Kozera podumał chwilę, podniósł kawałek leżącej deski i obracał go w ręku z wielką uwagą...
— Jest to rozum? — pomyślał. — Mógł dziecko zabić jedną razą... Jaki syn, taki ociec... Zbóje przeklęte!
Z widoczną złością odrzucił deskę na bok i nachylił się powtórnie nad leżącą...
— Dychasz ta jeszcze?... Nic nie mówi... musiało ją zemglić.