Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 154.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Głodnego... no, głodnych jest dość, chwała Bogu... ale zejdziesz sie to z nim wtedy, jak masz co, żebyś go nakarmił?... Dobrze, kie ci sie chory trafi... bo choć tam nie stoi doznaku: »chorego opatrzyć«, ale to sie samo rozumie, że i to musi być chrześcijański uczynek... Coby inszego było?... Tak, tak — biedny Kozero... zasługuj se na zbawienie wieczne, jak możesz, pokiela cie nogi noszą po tej świętej ziemi... Co ono mnie tak ciągnie? Na despet pódę pomału... niechże leci!
Ale ono go ciągło, choć i pomału — i zaciągło do karczmy. Amen w pacierzu...
Nie wrócił do chałupy, aż na drugi dzień zrana.
W chałupie niespodzianie zastał wnuka. I zamiast się ucieszyć...
— Cóż sie tu okociło! — wrzasnął.
Jęk na podłodze i miauk niemowlęcia był całą odpowiedzią. Bojaźń boża wstrzymała go od przekleństw, bo już miał setki dyabłów na sumieniu. Pomruczał tylko cicho i podsunął się do łóżka.
— Jakże Zosiu... śpisz?
— Nie śpię — odrzekła.
— Lepiej ci?
— Lepiej... Widzieliście ta mamę?
— O mamę sie nie tróbuj!... Nie chce ci sie jeść?
— Chce.
— Poczekajno...