Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 162.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Począł iść ku temu osiedlu, nie patrząc już pod nogi... byle jak najprędzej dojść do chałup!
Ale chałupy cofały się przed nim i za zbliżeniem oddalały we mgle.
— Czy widmo? — klął po cichu. — Dyć ja tu przecie zawdy muszę kany wyjść... Nie porada, cobych tu ostał. Chryste Panie!
Modlił się gorąco, odmówił wszystkie pacierze, jakie umiał na pamięć i szedł uporczywie do chałup, widnych zdaleka we mgle. Potok nie potok, zaspy, debrze, urwiska — wszystko przeszedł i zmierzył... napróżno! Począł wątpić, czy dojdzie do chałup tych przed śmierzcią...
Szczęściem mgła się podniesła i Kozera ujrzał dwie topole nad swoim okołem...
— No, chwałaż Bogu! — oddychnął ciężko i otarł pot. — Ale mnie też uwodziło, jak nigdy przedtem...
Przyspieszył kroku i prawie poczęło za mgłą świtać, kiedy stanął w izbie.
Hanka zerwała się na siedzącko.
— Kanyż Sobuś? — wrzasnęła.
— Tomuś, nie Sobuś!
— Kanyż je?
— Dyć-ech do krzty o nim zabaczył...
— Kanyż je?! Mówcie!
— Nie krzyczże! bo sie mu haw nic nie dzieje...
Podniósł prawe ramię i sięgnął.