Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 180.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Z podziwem patrzał dookoła.
— Co tu dyamentów... Mój Boże! Kieby to prawdziwy był choć jeden! Zaniósłbych se matusi... Ukochaliby mnie... oj! wierzę... A ludzie by sie dziwowali...
Sposępniał nagle. Zbaczył se ową noc, kiedy to z karczmy uciekał przed ludźmi... Tą samą drogą szedł. Myślał wtedy, że idąc do światu, panem wróci i zakasuje wieś... Mocny Boże!
— Darmo se naprzód układać! — pomyślał. — Wszędy trza robić, jak i tu, a letko nic nie przydzie...
Przyspieszył kroku, a myśl wyprzedzała go, lecąc ku chałupie.
— Czy też ta zdrowi jako? — myślał. — Nie spodziewają się mnie... Bo Wojtek mówił, że na święta... A tu cóż było robić? Chcący przywieść pieniędzy — trza było iść, jak sie ino robota skończyła...
Z daleka dojrzał dwie ciemne topole nad Kozerowym okołem.
— Chwała Bogu, żech już tu... — szepnął. — Ani bez myśl nikomu nie przejdzie, że ja tu idę... Kto by sie spodział i o takim czasie! Wszyscy śpią... żywej duszy nie widać nikany... Ciekawym, co se ta Chyba poczyna bez Wojtka? Musiało go to złościć, że bez jego wóle... no, myślę!... Ale i Wojtek szelma! Ktoby to mógł pedzieć... Tak sie rwie sam do światu... I nie źle mu bedzie, chwała Bogu,