Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 185.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Chciał pędzić gdzieś daleko, lecieć bez pamięci, ale wnet pomyślał, że nie ucieknie... darmo! Niepokój za nim pójdzie i na koniec świata... Choćby pod ziemię skrył się, to go najdzie.
Złamany — powlókł się w pole, usiadł na przykopie i oczy utopił w płynącej wodzie...
Długo tak siedział nieruchomie i odganiał uporczywie wdzierające się ciżbą myśli. Zwolna niepokój odszedł i lęk — a pozostał w nim tylko smutek i przygnębienie i jakaś bezgraniczna pustka...
Oczy biegły za wodą nieustannie, a on się zapatrzył w siebie i widział duszę swą opuszczonym ugorem, gdzie osty mogą wyrastać bez siewu... Widział ją tłokiem niezoranym, bez miedz, bez kęp, bez granic... Nic nie wyrośnie na nim, prócz ostów, ni trawa, ni jałowiec... bo ziemia, uprawiona krwią, trującymi wyziewami oddycha. Ptak nad nią nie przeleci, z daleka ominie...
Jak okiem dojrzeć — pustka, bezgraniczna pustka...
To jego dusza.
Zapatrzył się w nią długo i poczynał martwieć powoli... Dojrzał wieczność w tej duszy opuszczonej... jakieś nieznane, wielkie, dalekie, jak lądy, a tak niepojęte, niezbadane, jak niezmierzone morskie dna...
Pstrąg uderzył go w nogę i rozbudził.
Chyba podniósł głowę i rozglądnął się dookoła.
— Taka sama pustka, ino większa... o! daleko większa...