Strona:PL Władysław Orkan-Poezje Zebrane tom 1.pdf/81

Ta strona została uwierzytelniona.

To jest od czasu, jak mu jeść nie dali
W chałupie, mówiąc, żeby robił na się,
Żeby szedł komu paść... Poszedł i pasie.
Nigdy się na nic przed nikim nie żali,        135
Co dzień o brzasku i o jednym czasie
Wygania w pole; a gdy słońce wschodzi,
Klęka przy bydle i mówi pacierze,
A potem śpiewa wciąż na jedną nutę.
Czasem go tylko cicha zazdrość bierze,        140
Gdy trawa szczypie nogi zimną rosą...
Jak to jest — myśli — i jak się to godzi,
Że bydło w ciepłe racice obute,
A on wciąż za niem musi chodzić boso?

Siadł — bose nogi podwinął pod siebie        145
I okiem słońce prowadzi po niebie,
Licząc, daleko jeszcze do południa...

W kotlinach szara ziemia się zaludnia
I szmer się cichy po polach przenosi
Gwarem pszczół, trzmieli i chrabąszczów polnych.        150
Nie słychać piosnek ni śmiechów swawolnych,
Jeno deszcz gwary, cichy, nieustanny,
Co zaciśnięte wargi łzami rosi.
Wyszli na pola, wyszli w czas poranny —
Każdy w zagonie swoim wąskim grzebie,        155
Każdy kroplistym oblewa się potem
I każdy prawie myśli tylko o tem,
Skąd by tu więcej przygrzebać dla siebie
Tej ziemi pustej... Kobiety i dzieci,
I niedorostki, i starcy schyleni —        160
Wszystko się rusza na ziemi wilgotnej,