Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 049.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Sporo czasu minęło, odkąd zaczął ciąć. Widziało mu się, że się wnet upora, a tu się wlecze, jak to życie strapionego człeka. I coraz ciężej, dni ubywa, a końca nie widać.
— Czy ten las przyrasta w nocy? — pytał się ze złością.
Z początku ponaznaczal siekierą na drzewach, gdzie na jaki czas ma dociąć; porachował dni, tygodnie do czasu oddania pracy i rozłożył je linią wzdłuż całej uboczy, wyłączając z rachuby święta i niedziele. Pozostawił też, jako człek przewidujący, parę dni luźnych na przeszkody. I tak się zabezpieczył od ducha lenistwa, gdyby go miał ochotę kiedy napastować.
Ale ze smutkiem postrzegł niezadługo, że się dni kurczą, a ubocz wyciąga. Znaki się pocofały i utraciły moc nawoływania, cały ten powróz, idący do wierchu, stargał się, nieporada powiązać go na nowo. Włączył nadwyżkę dni, ale nadarmo; widział, że jeśli sił nie zdwoi, to nie zetnie na czas.
— Taka twierdz, jak żywa skała. Rąb i rąb, a nie ubywa.
A było jeszcze jedno z powolnych utrapień, coraz to natarczywiej nachodzące duszę, czego jednak nie chciał widzieć i krył sam przed sobą. Była to powstająca tęsknota za ludźmi.
Zrazu nie mógł uwierzyć. Przecie od nich uciekł i szukał miejsca, gdzieby ich nie było.