Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 091.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

jak łabędzie, nieprzejrzanem stadem; niekiedy patrzącemu przezdało się w oczach, że to rój małych aniołków i drobnych anieląt, posplatanych rączętami, w nieskończoność leci... I cichość taka była wielka w tym jasnym kościele, jak i w inszym z kamieni, albo i z przyciesia, kiedy zeń ludzie do jednego wyjdą, i nie słychać nic, prócz ciszy, zamodlonej w sobie; przez okno wązkie od sklepienia wdziera się światło białą smugą, pada z ukosa na ołtarz i odbija się na kościół rozczepionym blaskiem, jakby schodziły odpromienie złotej monstrancyi.
Podobnie i tu, tylko więcej jasności dopływa. Nie przez uboczne okno, lecz przez całe błękitne sklepienie leje się z góry rzeka światła i zatapia ciche wnętrze białością przejrzystą. A hań, wysoko lśni promienna monstrancya światów, oczom ziemi za widna, za dużo przeczysta, aby wprost ku niej mogły patrzeć: rozżarzone słońce...
Franek błąkał się po tym kościele od samego rana, od świtu. Zachodził nad roztokę, podumał i wracał, przesuwał się przez gąszcze, wyłaził do wrębu i, wędrując pośród zrosłych traw jak błędny rogacz, na każdej łączce odpoczywał chwilę.
— Jaki w tym kościele spokój! Ani echa głosu... Wszystko dokoła świętuje. Zwierzyna sie pochowała, i ptactwo pomilkło. Drzewa stoją w skupieniu, i trawa nie szmerzy. Nawet i woda ciszej płynie...