Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 100.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój! mój! mój!...
Cichość ich otaczała zewsząd. Czasem tylko, spadając, zaszeleściał rozkwitły owoc buka, rozgałęziającego się po nad nimi w górze; rósł na kraju polany, owinięty całem ciałem dookoła jedli, i tak się z nią doznaku spoił, że nie uznać było zdala, czy to buk, czy jedla; zdawało się patrzącemu, że to jedno drzewo.
Mrok już gęsty zapadał, kiedy Franek sprowadzał Hankę na dół wrębem, układając w głowie śpiewki coraz to cudniejsze.
I tak czas wartko upływał, mijały tygodnie, a pasterskiego ich kochania nic nie mąciło. Widywali się na wierchach o jednakim czasie i przeżywali coraz dłuższe chwile upojenia. Świat im ginął, zdawało im się, że nikogo, prócz nich, niema na całej przestrzeni.
Franek się coraz rzadziej zadumywał w sobie. Spostrzegła to radośnie Hanka i darzyła go pieszczotami, o jakich pojęcia nie miał. Widziało się, że cały tydzień ino o tem musi myśleć, jaką Frankowi na niedzielę zgotować pieszczotę. I dziwnie jakoś odmieniła się w sercu. Dawniej była w niej obawa, niepokój o jutro, a teraz to wszystko znikło, jak mgła się rozwiało.
Ile razy chciał Franek zacząć rozmowę poważną, a nawet o ojca spytać, przerywała mu pocałunkami, nie dając słowa wyrzec.