Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 153.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zawarta w jej słowach, wydała mu się, jak ptak o nieznanem upierzeniu, przelatujący znagła poprzed oczy. I jak nieraz praca pilna, albo inszy nieczas nie pozwoli śledzić ptaka o dziwnym przystroju, tak obecnie niepokój, trącający serce, przerwał Frankowi rozsnuwanie myśli.
— Do czegóż to mówicie? — spytał.
Tekla jednak nie odrazu odpowiedziała.
— Ja wiem, do czego mówię. Wyście sto razy szczęśliwsi, żeście zdaleka...
— Ja zaś nie powiem, żebych był szczęśliwym...
— Ale mnie sie tak widzi.
Poskładawszy gałęzie, związała je powrozem i miała już ociepkę zawdziewać na plecy. Franek się przybliżył ku niej.
— Wy coś kryjecie przedemną — rzekł — ja tak uwazuję. Ale przecie możecie powiedzieć, mi otwarcie, tembardziej, jeśliby to mnie miało dotyczyć.
— Moiściewy, kochani! To trudno powiedzieć, jak się nic z poblizka nie wie... A ludziom wiary dawać nie popłaca. Bo ludzie pletą, co sami umyślą, prawda zaś zwykle po za płoty chadza. Ktoby ją chciał od ludzi nabyć, to sie sparzy. Jak i mnie nieraz sparzyło...
— Tu sie przecie obawiać nie potrzebujecie...
— Ja sie też nie boję o się. O was mi ino markotno, jakbyście se mieli przybierać do głowy