Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 165.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

bramy, Co przeszedł, było tylko snem, majaką złudną. A życie przed nim otwarte. A czarodziejską lampę dzierży w dłoni...
— Niech ja ino ubocz zetnę... Niech stanę we wsi i opowiem... Wszystko sie naraz rozwidni!
Wiara, smutkiem przygasła, poczęła się na nowo żarzyć w jego sercu. Strzelały z niej promienie, jak z onej jutrzenki, która się po nocy ciemnej pojawi na widnokręgu. I rozjaśniała mu się dusza nadzieją dnia słonecznego.
— Kłamstwo wierutne... Czem ja sie nie trapię! Przecie by mnie pierwszemu powiedziała, jakby ją musili... Zresztą dowiem sie naocznie wnet. Żeby ino skończyć...
To mu najwięcej dodało otuchy, że już widział koniec blizki tego utrapienia. I myślą już wybiegał naprzód, ostawiając za sobą ubocz niedociętą, jako ten pielgrzym utrudzony, który, obaczywszy zdala kres swojej wędrówki, pragnącą duszą przelatuje w mgnieniu resztę drogi i przeżywa już naprzód chwile wypoczynku, nie patrząc, ile jeszcze padnie przejść manowców.
— Jednego dnia staję we wsi, jakbych z wierchów spadł... Ludzi ogarnia ździwienie, jednych radosne, drugich trwożne. Rozpytuję sie, co słychać. Mówią: tak a tak, u wójta sie tam cosi stroi... Zwyczajne bajtki. Nie słucham, rozumie sie, ludzie sie jeszcze bardziej dziwią, że mnie to nic a nic nie trwoży. Idę prosto do urzędu,