Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 180.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nazajutrz, po śniadaniu, skoro się już do roboty trza było zabierać, zwrócił się Drózd do Franka z podziękowaniami. Przyczem nieśmiało zagadnął:
— Może bych sie wam na co przydał w lesie. Bo jeść, a nic nie robić...
— Ho! ho! ho! — rozśmiał się Franek — My wam tu robotę damy. Nie jedną, ba sto robót, jeźli o to idzie. Bedziecie nam stroić obiad, gotować wieczerzę...
— Hej! — przytwierdzili Bekac z Chudomiętem.
— Przez to nas dużo skrzepicie. Bo dni sie krócą, czasu bardzo mało. A tak sie nie bedziemy odrywać od pracy. Hań macie drwa, tu ziemniaki, tam mąkę, sól i co potrzeba.
— Czy ja to bedę umiał wam dogodzić? — wymawiał się uradowany Drózd.
— Tem sie nie trapcie. My tu wszyscy niegrymaśni. Byle przez ogień przeszło, to już dobre.
Zabrali się do ścinania, on ostał w kolebie. I tak se wziął do serca to zadanie swoje, że już od rana myślał o obiedzie, a od południa o wieczerzy. Mając tyle celów przed sobą naraz, poweselał i okrzepnął na siłach, ba, nawet odmłodniał.
Komora Franka była dość zasobna, zresztą i ci dwaj dokładali, co który mógł i zdołał przy-