Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 047.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

w sekundzie jednej tak ułożyć twarz i oczy i barwne spódnice, że patrzącemu zdawała się tęczą, mieniącą się bez przerwy, a zawsze wabną i ciekawą.
Rakoczy ramiona oba sparł na końcach tylin i, przychylony, zdawał się więcej barczystym, niż był. Kapelusz mały zsunął na zagłowie, i strączki włosów czarnych spadły mu na czoło. Białe, słoneczne kółka latały po twarzy, wygolonej czysto i jak z bronzu wykutej. W oczach siadały iskry, kiedy mówił — gasły zaś, gdy się zadumywał.
Słuchał i patrzał w nią, rad, że ją widzi przed sobą w pogodzie, w słonku, w śmiechu. Chwilami zdało mu się, że świat, w którym on stoi, to cień, to wieczny cień, a z tego świata jak z groty zamkniętej, wyziera on przez otwór i widzi w promieniach słonka ją, tę pliszkę małą... I raduje się serce jego tym widokiem, ale mu jakiś ciągły żal, że te dwa światy takie blizkie, a takie dalekie...
Tak mu się to chwilami zdało, choć ich płot jeno dzielił, nic więcej. Stał, pochylony, i patrzał w nią, a śmiech jej dzwonił po jabłoni.
— Nie patrz, bo cię urzeknę!
— Tyś mnie już urzekła... Teraz odczyń!
Nowe dzwonki śmiechu.
— Ja nie umiem odczyniać — żaliła się —