Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 181.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

sól. Wnet się osiedle opróżniło. A z chałupy Suhajowej dobywał się gwar, jak z wybutwiałej wewnątrz starej kłody, którą trzmiele zajęły rojem.
Niedaleko osiedla Sołtysów, przy drodze, na obalonej wiatrem wierzbie, siedział Franek Rakoczy i dumał. Gniew i oburzenie chwiały nim, jak wicher smrekiem, a wściekła prawie świadomość niemocy przyginała ku ziemi głowę jego, na dłoniach opartą, podobnie, jak naremnica wietrzna, która idzie za burzą po lesie.
— To ja nie mam prawa głosu? Kto mi śmiał odebrać?! Czy ja do gminy nie należę, nie płacę podatku?
Milczenie wokół było ciężkie. Ino potok huczał w dole, jednostajnie, głucho.
— Przeszli rodowi procesyą, chałupnicy, wszyscy... I nikt sie na mnie nie obejrzał. Możesz owce paść przy czasie, jak nie masz co robić...
Gorycz kroplami sączyła się w serce. Tyle jej naszło, że ją uczuł w krtani. Omało ino, że nie trysła z ócz.
— Żadnego prawa! Jak człowiek umarły... Abo ten, którego nie ma. Nie urodził sie i kwita. Tyle żyć, co i nie żyć — na jedno wychodzi.
Zlatywały się myśli coraz większą chmarą, jakby je jakiś trybunał zwoływał na protestowy