Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 193.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech przyjdzie woda, niech biere...
Milczenie długie stanęło pośród nich. A potok ino huczał w dole, jednostajnie, głucho i od chałupy Suhajowej szedł stłumiony gwar.
— To widzicie — zaczął Drozd po chwili — ja wiem, do czego mówię. Mogło nieszczęście, skoro spadło, zadusić odrazu. A ono zabrało siły i milczkiem odeszło. Człek ostał, jak ten kamień wyrzucony z wody. Żyje sie, bo sie musi. Co będę narzekał?
Wstał, odchrząknął parę razy i zabierał się do odejścia. Rakoczy szukał w myślach, coby mu powiedzieć...
— Toście sami?
— Juści sam. Odeszli mnie wszyscy...
— A macie z czego żyć na świecie?
— Ho, o to frasunku nie ma. Człek dużo nie potrzebuje. Pstrąga sie złapi, upiecze na skale... Ino wam powiem — zbliżył się do ucha — że soli, tom już dawno nie miał. Ale sie musiało obejść. Wezwyczaić sie najgorzy. Potem, to sie już tak nie cnie... O to by sie kto frasował? Co wy macie w głowie? Jest, chwała Bogu, czem odegnać głód, byle ino człek zdołał przełknąć. Bo czasem, to nieurada. Chwyci zwyczajnie za gardło i dusi, jakżebyś łańcuchem ściągał. I nie opuści, aż umorduje do znaku.
— Cóż to takiego?