Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 196.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie! Raczej zbierę wszystkie krzywdy, jakie ci opuszczeni bez skargi dźwigają na barkach, nieświadomość ich zastąpię i poniesę ludziom. Komu rzucę pod nogi, to zadrży! Choćby to był sam... Nie powiem, aż nadejdzie chwila.
Wstał — a równocześnie prawie ozwało się zdaleka osiedle Sołtysów oswobodzonym gwarem ludzi. Widział, jak ciżbą wychodzili z sieni, zapełniali dziedziniec po brzegi i po jednemu sypali się przez furtkę na drogę. Poszedł naprzeciw, nie spiesząc się, chciał bowiem dowiedzieć się z ust którego gazdy, jaki jest wynik głosowania. Wiedział, a raczej przypuszczał z góry, jaki może być przy takim składzie, chciał się przecie upewnić i słyszeć z ust naocznego świadka.
Spotkał paru siwych ojców, ale ci krzywo nań patrzyli. Nie miał też ochoty pytać ich. Pozdrowił ich ino zblizka i minął. Naszedł paru komorników, ale ci, jakby się zlękli, obeszli go chyłkiem. Wreszcie napotkał Gnieckiego. Z tym się przywitał i począł:
— Jakżeż tam wypadło? Musieliście być do końca?
— Dyć-ech był, bo trudno było wyjść z tej ciżby, ale mnie nie dopuścili...
— Czemu?
— Dyć i ja też o to pytam. Oni ta wszyscy