Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 209.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

na posłaniu i pogrążył się w dumaniach o jutrze swojem.
Przeróżne obrazy życia stawały mu przed myślą, jasne i mroczne, szare i niezwykłe, a nie mógł nijak wybrać i oprzeć oczu na jednym. Niepokój przylazł, przyczołgał się do łoża jego i nie ustąpił, aż sen uśmiercił myśli. Kur prawie opiewał północ.
Duże rano już było, gdy Rakoczy wstał. Nie budziła go siostra, bo wiedziała, że późno wczora przyszedł.
Po śniadaniu, skoro się już poodbywali z robotami w izbie, a szwagier, wziąwszy siekierę, zabierał się w pole, ozwał się Franek:
— Zaczekajcież, chciałbych z wami pogadać otwarcie. Bo tak dzień za dniem schodzi, nigdy nie ma czasu, nawet chwili nieurada wydostać na słowa.
— Dyć ja tu przecie nie za światem... — mruknął w sieni szwagier. Ale zawrócił wnetki i złożył siekierę.
— O czem-żeś to chciał pogadać? — spytał.
— O tem, co nas łączy razem, a chciałbych, żeby sie już raz urwało. Nimielibyście wy nad głową biedy, ani ja związanych rąk.
— Czy nam to bieda? — zagadnęła Zośka. — Dyć przecie, chwała Bogu, nic nam sie nie dzieje.
— Tak, ale zawdy trzeba sie spodziewać, że rozłąka może nastąpić kiedy tedy. A lepiej wcze-