Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 219.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zawdy uczuje przymus nad głową swoją, jak chmurę wiszącą. Żeby ją oddalić jeszcze...
Usiadł przy drodze na kamieniu, pogrążył się w myślach, a słońce szło po niebie, woda odpływała. Z falami czas uchodził, chwile się traciły, jak te obłoki wiotkie, które z wiatrem płyną.
Zaludniła mu się droga, fury się toczyły, ale więcej ludzi szło pieszo: po jednemu, po dwoje i w gromadach większych.
— Czy to dziś święto? — pomyślał. — Czy jarmark...
Ale, porachowawszy dni, poznał, że nie. Taki dzień zwykły, jak setki do roku. Zastanowił się, skąd tyle narodu... I gdy jedna z kobiet starszych pochwaliła Pana Boga, zapytał się jej po starym zwyczaju:
— Kanyż ta idziecie, matko?
— Do sądu...
— Zapisujecie dzieciom grunt?
— O nie... — stanęła przy nim. — Ja już grunt zapisała. I to też, com najgorzy zrobiła w życiu, czego wyżałować nie mogę dosiela. Dzieciom? Powiadacie... Mocny Boże! Takie ta dzieci...
— Kieloż ich jest?
— Jeden, jedynak... Ale szkoda... Lepiej, żeby sie był i ten nie urodził.