Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom I 233.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

jak po grobach starego cmentarza. Wyraźnie rozpoznawał rozsypane piece, skorupy warzonego szkła i potaż ciemny. Gdzieniegdzie między żwirem zawadzały się i czyste łzy. Brał je do ręki, obracał i przypatrywał się im długo.
— Musiało ich tu być więcej — szeptał. — Szklane ostały, a insze wsiąkły w ziemię...
Niedaleko tej pustki, jak otwarta kostnica przy starym cmentarzu, stała rudera wielka, świecąca szparami. Ku niej Rakoczy zbliżał się powoli, aż nareszcie i doszedł. Minął pokrzywy, zrosłe pod okapem, sparł się na słupie odrzwi nizkich i zajrzał do wnętrza... Było, jak duże boisko wymiecione, puste. Nikt tu, widać, nie mieszkał oddawna; kto wie, na co kiedy komu służyła ta szopa. Przy jednej ścianie na ziemi był popiół i niedopalona głownia; pasterze, widać, przed deszczem chronią się tu czasem, abo, gdy ich noc zapadnie, nocują. Ściany nijak nie omszone, powała z desek napół zgniłych; musi i dach być, jak przetak, nie dający oporu ulewom.
— No! — rzekł, skończywszy przegląd. — Jeszcze nie taka ostatnia nędza...
Usiadł na progu, twarzą na powietrze zwrócony. Teraz dopiero zauważył szum, wiejący zblizka. Smreczki, porosłe, zasłoniły, ale zda się, nie daleko musi być roztoka. Może nawet tu się schodzą dwie, idące z góry.