— A duże.
— Okropny październik?..
— Okropny październik — odpowiedział jak echo Świerkoski.
— A co to będzie w zimie?
— Zima.
— Ja teraz już wytrzymać nie mogę, nudy takie, że chyba się wścieknę.
— Tylko pan później nie pogryź mojego Amisa — szepnął drwiąco Świerkoski.
Pies na dźwięk swojego nazwiska zaskomlał cicho i położył się u nóg pana.
— Psia służba. Ani gdzie wyjść, ani ludzi, ani rozrywek.
— Przecież pan bywasz u tego... Grzesikiewicza — powiedział z przyciskiem.
— Tak, ale... młody Grzesikiewicz, pan Andrzej, chociaż nie z mojej sfery, ale wyjątkowo porządny człowiek, to znowu rzadko go można zastać w domu, a wpaść w ręce jego ojca, prostego chłopa — dziękuję. Prowadzi zaraz do karczmy, częstuje wódką i kiełbasą, sprasza całą wieś, funduje wszystkim, a jak się upije, zaraz całuje — otrząsnął się nerwowo i splunął z obrzydzenia. — Myślałem ostatnią razą, że zemdleję, tylko, że noszę z sobą zawsze eter, więc się orzeźwiłem i uciekłem spiesznie.
— Pan jesteś bardzo delikatny — powiedział cicho i błysnął urągliwie oczyma Świerkoski.
— To jest naturalne nie wychowywałem się przecież w chałupie, ani nad rynsztokiem.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/011
Ta strona została uwierzytelniona.
— 9 —