kowcu, jak zawiadowca jeździł po nią do Warszawy. Co to za panna?
— Warjatka, jak i jej ojciec — szepnął Świerkoski.
— Ale piękna i wykształcona, bardzo piękna, majestatyczna kobieta, kształty cudowne, wzrok wspaniały, oczy ogromne i ogniste, cudissimo, że tylko całować.
Zaczął się trząść i śmiać cicho i zacierał ręce.
— Wartoby tak jeszcze coś tego chlapnąć. Panie bufet, sześć mocnych.
— Czemuż odrazu sześć?
— Będzie bon, panie Stasiu, na zapas.
— Słuchajcie no — zabrał głos Świerkoski, podnosząc głowę z kolan. — Chcę wam coś zaproponować, niezły interes, na którym możemy dobrze zarobić.
— Bon, Świerk, mów.
— Jest do kupienia poręba, niewielka, za tysiąc pięćset rubli, blisko kolei, oglądałem ją niedawno. Śmiało można zarobić na niej tysiąc rubli, mam nawet już zbyt na drzewo do Radomia. Weźmy ją do spółki, interes złoty.
— I... to już weź sam, nie mam pieniędzy, a zresztą orżnąłeś mnie zimą na węglach, daj spokój, ja wiem, nie tłumacz się, bo ci powiem, czem jesteś...
— O, powiedz, ja się nie pogniewam, z pewnością się nie pogniewam...
— Bon! otóż wyszedłeś ze mną, jak świnia, tak... bufet! sześć mocnych! — krzyknął.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/020
Ta strona została uwierzytelniona.
— 18 —