Orłowski chciwie przebiegał oczyma przepisy.
— Dobrze jest, ale nie krzycz na nią, nie warjuj, bo recydywa dla niej, to śmierć — mówił doktór, a widząc, że twarz Orłowskiego czerwienieje, że zaraz wybuchnie gwałtownym tonem sprzeczki, założył respirator na usta i usiadł przy stole.
— Ja ją zabijam, to przeze mnie chora? krzyczę na nią, co?
— Daj spokój, bo w wielkiej części winieneś wszystkiemu — napisał doktór na kartce ołówkiem.
— Więc i ty mówisz, że ja winienem, że ja! — zakrzyczał Orłowski i, zmiąwszy kartkę, rzucił ją na ziemię, rozdeptał, kopnął i stanął na środku pokoju z rozłożonemi rękoma, jakby chciał głośno zaprzeczać, ale usiadł gwałtownie przy oknie, zaczął bębnić po szybach, otworzył lufcik i krzyknął do robotnika, stojącego na peronie.
— Sygnał od Strzemieszyc, nie słyszałeś, bałwanie, że osobowy wyszedł! — zamknął z trzaskiem lufcik, powrócił na dawne miejsce, zapalił papierosa i natychmiast ze złością go rzucił w piec i zaczął chodzić; po twarzy przelatywały mu jakieś płomienie, targał brodę, poruszał ramionami, zataczał oczyma niespokojnie, ale omijał twarz doktora.
— Nieprawda! Co tylko robiłem, jak postępowałem z nią, wszystko miało na celu jedynie jej dobro. Nieprawda, a tak! — wołał podniesionym głosem, uderzając w stół pięścią.
— Dla jej dobra wypędziłeś ją z domu? — napisał doktór.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/031
Ta strona została uwierzytelniona.
— 29 —