Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/034

Ta strona została uwierzytelniona.
— 32 —

— Trzeba było jechać po nią, przebaczyć i zabrać do siebie — napisał doktór.
— Ja miałem jechać, prosić, upokarzać się przed nią, ja?! — krzyczał, uderzając raz po raz zaciśniętą pięścią w piersi, aż dudniło. — Ja? nigdy, niechby mnie raczej djabli wzięli!
— Ciebie nie wzięli, ale ją przez to wzięli!
Orłowski przeczytał, milczał długo, ukrywszy twarz w dłoniach.
— Ja czekałem, że przecież odezwie się w niej córka i powróci — mówił przejętym łzami głosem; — czekałem choćby listu, myślałem, że napisze o pieniądze, bo ona tam nędzę cierpiała, byłbym rzucił wszystko, i na pierwsze jej słowa pojechał i przebaczył, bo przecież to dziecko jedyne moje, a ja nie mam nikogo prócz niej, i jestem stary, bardzo stary, a starość samotna jest gorzką, o jak gorzką, tego ci powiedzieć nawet nie mogę; zresztą, pocóżbym żył, gdybym nie mógł żyć dla niej? Dwa tygodnie temu dostaję z Warszawy telegram, patrz, noszę go przy sobie: „Panna Orłowska chora. Szpital Dzieciątka Jezus. Prosi o przyjazd. Głogowski“. Pojechałem. Zastałem ją nieprzytomną. Otruła się, wiesz o tem, boś ją później ratował i uratował, ale dlaczego to zrobiła, nie wiem do dzisiaj.
Doktór spojrzał na niego z pod czoła.
— Odzyskałem ją i traciłem. Byłbym sobie palnął w łeb, gdybyś jej nie uratował. Na złość mi to zrobiła, tak, na złość, żeby mnie zabić, a łajdaczka, łajdaczka!.. — krzyczał prawie i gryzł ręce, szarpał mun-