— Panie Andrzeju, pozwólcie do mnie, na chwilę. Nie proszę na górę, bo... — zaciął się, przygryzł brodę i machnął ręką.
— Jakże zdrowie panny Janiny? — zapytał Grzesikiewicz, kiedy się już znaleźli w kancelarji.
— Dobrze, tak dobrze, że dzisiaj ma zamiar iść trochę się przejść.
— O! — szepnął Andrzej, i jego blado-niebieskie oczy pociemniały jakąś myślą, zaczął skubać niewielkie, jasne wąsy.
— Więc jest zupełnie zdrowa, co? — zapytał po chwili.
— Zupełnie. Doktór był wczoraj i mówił, że zupełnie. A bo niedosyć miałem trzy tygodnie ustawicznej trwogi, wiszenia pomiędzy życiem a śmiercią.
Mówił szorstko i w nagłym przypływie uczuć chwytał coraz szybciej zębami brodę.
— Ja dawniej wiszę — szepnął cicho Andrzej, z jakimś ledwie odczutym akcentem bólu, i twarz mu pobladła, ale oczy natychmiast rozbłysły dawną energją wytrwania i uporu.
— Cóż tam u was słychać? kartofle kopiecie?
— Kończymy kopać; za tydzień chcę już zacząć odsyłać do gorzelni.
— Rodzice zdrowi? ojca jakoś dawno nie widziałem.
— Mama zdrowa, a ojciec także zdrów, o zdrów! — roześmiał się sucho i trochę cierpko. — Nie zabieram panu czasu. Może pan zechce zanieść pannie Janinie pozdrowienie ode mnie, dobrze? — zakończył ciszej.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/054
Ta strona została uwierzytelniona.
— 52 —